+7
adamek 15 maja 2018 23:05


Odtąd, o tuuu i dotąd… trasa jest prosta – Alex pokazuje palcem na błyszczącej w słońcu laminowanej mapie – zwyczajnie idziecie wzdłuż rzeki… Kawałek dalej… oooo tutaj, zaczyna się lodowiec. Góra dół, góra dół… – jego ręka faluje w powietrzu niczym statek na wzburzonym morzu. – Wszędzie kamienie… takie małe, głazy wielkości samochodu… Dalej droga wiedzie tędy, tędy i tu… – ciągnie palcem po biało-błękitnej powierzchni mapy a my chłoniemy każde słowo jak jakąś boską muzykę – aaaaż tu! South Inylchek Base Camp! – Nagle podnosi głowę, poważnieje – Bądźcie cholernie ostrożni. Lodowiec cały czas się rusza – kiedy zapada niezręczna cisza i tylko poważnie kiwamy głowami, kończy z uśmiechem – Będziecie mieli wspaniały trekking. Inylczek Południowy to świetna trasa!



Inylczek Południowy to lodowiec położony w centralnym paśmie gór Tien Szan, na pograniczu Kirgistanu, Chin i Kazchstanu. Długi na około 60 km, jest szóstym co do wielkości lodowcem na terenach poza polarnych. Swój początek bierze w masywach dwóch najwyższych szczytów Tien Szan – Khan Tengri oraz Szczytu Zwycięstwa (Pik Pobiedy). Dokładnie pomiędzy tymi szczytami, na połączeniu dwóch odnóg lodowca – północnej i południowej – przez dwa miesiące w roku funkcjonuje obóz dla wspinaczy atakującym szczyty. Oni przylatują tu helikopterem i traktują base camp jako bazę wypadową. Dla nas to meta – cel sześciodniowego trekkingu wzdłuż rzeki Inylczek i lodowca.



Siedzimy w niemiłosiernym upale, w jadłodajni zaraz obok dworca autobusowego w Biszkeku. Jest 11:00 rano a my mamy za sobą już długą drogę z Ałmat. Umówiliśmy się z Alexem na dworcu na krótką odprawę i odbiór papierów przed wyprawą. Pozwolenie na trekking przy granicy kirgisko -chińsko-kazachskiej, bilety na lot helikopterem z South Inylchek Base Camp, namiary na transport na szlak i z powrotem. Prawie 3 miesiące planowania, kombinowania, szukania, sprawdzania. Zmontowanie 5-cio osobowej ekipy, która nie boi się przejść 100 km, spać w zimnie w namiotach, moknąć, przechodzić na bosaka przez lodowate rzeki, jeść niedobre rzeczy. Oto jesteśmy. Wsłuchujemy się w każde słowo Alexa, jakby od tego miało zależeć nasze życie. Najważniejsze zostawia na koniec – oglądajcie się za siebie. Pogoda idzie od zachodu, od ujścia doliny. Jeżeli zobaczycie, że coś niepokojącego – zachmurzenie, deszcz - schodzi z gór Khan Tengri, czym prędzej chowajcie się do namiotów.



Niewiele później jesteśmy już w marszrutce i jedziemy do Karakol. Od pierwszych chwil w Kirgistanie zdałem sobie sprawę jak bardzo tęskniłem za tym krajem. Znowu tu wracam. Po dwóch latach przerwy czuję jak bardzo mi tego brakowało. Te nieznośnie upalne, pełne kurzu dni. Zatłoczony Biszkek, głośny dworzec autobusowy, gdzie kierowcy i naganiacze przekrzykują się. Nazwy kolejnych miejscowości dźwięczą jak jakieś magiczne zaklęcia rzucane na lewo i prawo. „Toktogul”, „Naryn”, „Bałykczy”, „Karakol”, „Osz”. Odurzający zapach świeżo pieczonych lepioszezk. Kropla potu spływająca po skroni. Piekące od upału ręce. Marszrutka, która nie chce odpalić i kilkanaście osób musi ją pchać po zatłoczonym parkingu dworca, pomiędzy innymi autami. Do przodu, do tyłu, w końcu zapala. Jedziemy. W zasadzie lecimy jak rakieta. Potężny diesel Mercedesa huczy jak odrzutowiec. Przelatujemy przez pustynne równiny na granicy kazachskiej.





Wykończeni podróżą padamy jak muchy. Próbuję walczyć ze zmęczeniem, żeby nacieszyć się tym pięknym krajem. Na pół jawie widzę jak przeprawiamy się przez piaszczyste góry. Potem Bałykczy ze złotą statuą Lenina i już jesteśmy nad Issyk Kul. Przez nieśmiało rosnące drzewa owocowe po prawej stronie przebija ogromna rozświetlona tafla jeziora. Za nim widać w oddali szczyty Tien Szan. Czuć świeże powietrze znad wody, jakby próbowało nas dosięgnąć lodowate powietrze z tych maleńkich gór na horyzoncie. W końcu góry nas otaczają. Po lewej pojawiają się soczyście zielone zbocza pasma Ala-Too. Na niej setki białych punkcików. Owce, wszędzie owce. Sam nie wiem czy to widzę, czy mi się śni. Przecież mimo dwóch lat doskonale pamiętam tą drogę, te miejsca, obrazy. Wszystkie wspomnienia z Kirgistanu są ładnie ułożone w gdzieś tam w głowie. I w sercu.





Do Karakol dojeżdżamy wieczorem. Miasteczko pogrążone jest już w mroku. Docieramy do sprawdzonego ostatnio Hostel Nice. Zostawiamy rzeczy i wychodzimy coś zjeść. Idziemy wąskimi, nierównymi uliczkami pomiędzy niskimi drewnianymi domkami z ogródkami. Gdzieś tam szczekają psy. Od czasu do czasu trafiamy na latarnie, czasem drogę rozświetli jadące Żiguli czy stare Audi. Spacerujemy szukając jedzenia. Jest cicho, głucho. Błądzimy nieco zanim docieramy do maleńkiej budki, w której świętuje już kilkoro Kirgizów. Wybór jest lichy – samsa z mięsem lub kurczak, do tego piwo, wódka lub bozo – napój ze sfermentowanego jęczmienia. Nie jeden cudzoziemiec pokręciłby nosem i poszedł dalej. My jesteśmy zachwyceni. Pani od razu zdecydowanie przesuwa imprezę na bok i uśmiechnięta, pełna ciepła sadza nas przy stole i wyjmuje spod ściereczki cieplutkie lekko chrupiące samsy. W środku doskonale tłuściutka aromatyczna baranina i cebula do tego zimne piwo. Tylko bozo okazuje się złem wcielonym – brudnobeżowy zawiesisty napój przypominający błoto, smakiem godzi we wszystko, co alkoholowe. Grupka podpitych na wesoło Kirgizów zagaduje, wznosi toasty, uśmiecha się. Właścicielka ich ucisza, boi się, że nas przestraszą... My nie tacy. Jesteśmy podekscytowani, jesteśmy w domu!





Rano wstaję wcześniej i jako organizator, załatwiam wszelkie formalności. Sprawdzam wszystkie papiery, zerkam jeszcze raz na mapę, powtarzam sobie cały plan w głowie. Wygląda na to, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, więc ruszam do miasta na spacer. Poranny, senny Karakol jest piękny. Niby zaniedbany, ale coś się tu dzieje. Jakby miasteczko chciało się otrzepać ze swojej okropnej postsowieckiej skorupy i pokazać drzemiące pod nią piękno. Kręcę się rozkopanymi ulicami, zahaczam o Park Pobiedy, idę pod Katedrę Świętej Trójcy. Potem dołączają chłopaki i idziemy na szybkie zakupy. Kartusze z gazem, woda, świeże pachnące pieczywo, banany, ogórki, cebula – wszystko, co ma witaminy i nie pogniecie się w plecaku. Jeszcze butelka wódki na świętowanie na końcu. No i jedna mała na drogę. Na wszelki wypadek. Chyba jesteśmy gotowi!



O 11:00 czeka na nas dogadany transport. Dwóch kierowców – Sasza i Oleg – i stara, pordzewiała, niemal rozpadająca się „Buchanka” czyli UAZ 452. Dokładnie taki, jaki sobie wymarzyłem. Zależało mi, aby jechać właśnie takim, a nie jakimś bezdusznym Mitsubishi Delica czy innym „Japończykiem” z odzysku. Ledwie się pakujemy do środka z naszymi gratami, rozpętuje się okropna ulewa. Pada tak bardzo, że wnętrze auta momentalnie zamienia się w saunę. Nic nie widać przez szybę do tego po kilku kilometrach psuje się wycieraczka. Stajemy na poboczu i czekamy. Nie przechodzi. W końcu Sasza z poświęceniem godnym obrońców Stalingradu wychodzi na deszcz i reperuje wycieraczkę – mocuje ją na jakiś drucik i taśmę izolacyjną. Wraca przemoczony do suchej nitki i jedziemy dalej. Aby się wysuszyć, otwiera klapę silnika znajdującą się pomiędzy kierowcą a pasażerem. Robi się nieznośnie gorąco. Ze szpar przy drzwiach i oknach kapie woda. Śmierdzi benzyną i spalinami. Auto krztusi się, dławi, szarpie, trzęsie i trzeszczy, ale jedzie.





Po krótkiej jeździe, w okolicy wioski Jergalan kończy się asfalt. Rzuca jeszcze bardziej. Buchanka ślizga się po mokrych kamieniach. Zostawiamy za sobą zielone zbocza Tien Szan, wsie, sady owocowe i wszędzie rosnące krzaki samosiejki. Wspinamy się do góry. Mijamy strumienie, spowite gęstymi chmurami lasy mieszane, iglaste, potem coraz niższe krzaki. W końcu naokoło są już tylko alpejskie łąki. Zostawiamy za sobą deszcz, odsłaniają się boskie wysokogórskie krajobrazy. Robi się zimno i zaczynamy powoli odczuwać wysokość. Najbardziej jednak na wysokość reaguje nasz samochód. Jedzie coraz wolniej, a silnik pracuje coraz ciężej, krztusząc się przy tym niemiłosiernie. Gaśnie, stacza się, potem słychać wiązankę Olega, zgrzyt zapłonu i znowu jedziemy. W końcu auto się rozkracza. Robimy przerwę na naprawę. Panowie ze stoickim spokojem dłubią coś w silniku i przy okazji zmieniają koło, które się poluzowało i śruba rozpruła gwinty na feldze. Dobrze, że to zauważyli. My w tym czasie spacerujemy i oglądamy okolicę.



W naprawie pomagają kierowcy innej Buchanki, która zatrzymała się, aby pomóc. W końcu jedziemy dalej. Cały czas powoli się wspinamy. Jest zimno i wysoko, teraz coraz wyraźniej to czuć. Jesteśmy na przełęczy Chon-Ashu, na 3822 m n.p.m. Stąd, droga schodzi w dół, wzdłuż rzeki Sary-Jaz. Jedziemy wzdłuż brudonoszarej silnie rwącej wody. Na chwile wracają kolory. Ciemne surowe skały pokrywa nieśmiała warstwa zieleni. Zjeżdżamy coraz niżej, w końcu jesteśmy w dość wąskim i ciemnym kanionie. Droga się poprawia, jakby gdzieś spod ziemi i kamieni nieśmiało prześwitywały skrawki czegoś, co kiedyś było twardą, betonową nawierzchnią. W końcu pojawia się w miarę utwardzona droga. Dojeżdżamy do posterunku wojskowego na granicy parku narodowego Khan Tengri. To tu zaczyna się strefa przygraniczna. Po raz pierwszy też sprawdzane są pozwolenia na pobyt w tym rejonie. Zatrzymujemy się na poboczu, Oleg zabiera się znowu za naprawianie auta – robi to chyba w każdej wolnej chwili – a Sasza idzie po żołnierza.



Przygotowując wyprawę czytałem, że żołnierze tu to „pyskaci, bezczelni gówniarze”, więc nie wiedziałem, co będzie. W kocu podchodzi młodziak w mundurze, zabiera paszporty, pozwolenia i znika w swojej budce. Po kilkunastu minutach wraca i oddaje nam papiery. Wygląda na to, że wycieczka przed nami ma więcej problemów. Stoją i czekają. My mamy szczęście, że Oleg i zna chłopaków. Pyta o papierosa, zagaduje po co przyjechaliśmy, co będziemy robić. Jest sympatyczny, żartujemy sobie, opowiadamy. Pokazuje nam powykręcany czerwony wrak Łady Nivy w rzece – wpadła do rzeki kilka kilometrów dalej, woda aż tu ją przyniosła - zwyczajna luźna gadka. Żołnierze tu nie są bezczelni. Chłopakom się zwyczajnie nudzi i korzystają z każdej okazji, żeby porozmawiać, posłuchać wieści ze świata. W końcu siedzą z dala od wszystkiego.





Dalej wyjeżdżamy w końcu z kanionu i wjeżdżamy w konkretne góry. Kończą się kolory. Tu już nie ma zieleni. Dominuje brudna żółć wysuszonych traw. Zieleń jest jakaś popielata, szara jak na starych wypłowiałych i przepalonych zdjęciach. Wszędzie naokoło ponure, bure, surowe skały. Do tego to ciężkie, ołowiane niebo. Wydaje się jakby przygniatało od samego patrzenia. Przepiękne stalowe chmury tańczą zwiastując rychły deszcz. A głupi myśleliśmy, że nam się uda. Wszystko się zgadza, idą od wschodu, niebawem nas dogonią.







Dojeżdżamy do zbiegu rzeki Sary-Jaz i jakiejś innej większej – brudnej i gęstej od szarego mułu. Kiedy za wodą wyłaniają się skorupy rozpadających się bloków, magazynów i domów, wiemy, że to Inylczek – opustoszałe sowieckie miasto górnicze – nad rzeką o tej samej nazwie. Spośród traw i wyschniętych krzaków wyrastają szkielety budynków, jakieś słupy, kable, pręty. Wygląda to jak cmentarzysko marzeń o potędze i poskramianiu natury. Po nieudanej próbie podbicia gór Tien Szan i zrobienia z nich jedynie źródła łatwo dostępnych i tanich surowców. Do 1990 roku mieszkało tu 5000 osób, które pracowały przy wydobyciu i obróbce w miejscowej kopalni cyny oraz drobnych zakładach. Obecnie na stałe przebywa tu około 20 rodzin. Inylczek jest punktem na trasie wycieczkowiczów i miejscem, w którym obozują żołnierze z posterunku. Mijamy zrujnowane budynki szkoły, szpitala, bloki z epoko Chruszczowa, magazyny, jakieś hale. Sterczą sypiące się szkielety nigdy niedokończonych bloków. Widać nawet pozostałości po pasie startowym. Panuje tu niesamowity klimat miasta-widma. Zatrzymujemy się na chwilę, ale Oleg i Sasza zaczynają się niespokojnie wiercić. Spieszy im się. Chcieliby wrócić jeszcze dziś przed zmrokiem. Do tego zbiera się na deszcz.





Za opustoszałym miasteczkiem Inylczek, zaczyna się błotnista droga. Mokre kamienie, koleiny, ogromne kałuże z gęstą, grafitową zawiesiną. Nasza buchanka ślizga się, jęczy, wygina, z trudem brnie do przodu. Trakt prowadzi na wschód wzdłuż szumiącej rzeki Inylczek. Jedziemy szeroką piękną doliną pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi: Sary-Jaz od północy i Inylchek-Too od południa. Jest przepięknie, surowo. Krajobraz czarujący swoją magią i jednocześnie napawający jakimś dziwnym niepokojem. Czuć wyraźnie, że oddalamy się od cywilizacji. Coraz dalej od ludzi, technologii, wszystkiego, do czego tak bardzo się na co dzień przyzwyczajamy. Po jakiś 10 kilometrach dojeżdżamy do bramy pośrodku pola. Obok jakieś baraki, dalej namioty i ogrodzone płotem lądowisko dla helikoptera. To Maida Adyr – obóz, z którego latają helikoptery do South Inylchek Base Camp. Dziś jest pusto. Wyładowujemy z auta nasze plecaki, jakieś torby z jedzeniem, butelki. Dziwnym trafem wszystko się jakoś rozmnożyło. Jak się teraz zabrać. Kiedy się pakujemy i organizujemy, Oleg i Sasza odjeżdżają. Odprowadzamy wzrokiem znikającą buchankę. Zostajemy sami. Podchodzi młody żołnierz, sprawdza nasze paszporty i pozwolenia. Pyta o papierosy, zagaduje o plecaki, żartujemy sobie. - Po ch*** wam tyle wody!? - puka się w czoło patrząc na stertę półtoralitrowych butelek – Tu macie rzekę! - pokazuje na rwącą w oddali brudną wodę. Nie chce nam się tłumaczyć...





Kiedy rozmawiamy z młodym żołnierzem, zaczyna padać. I to konkretnie. Na dzień dobry. Ekspresowo się zbieramy, owijamy folią i płaszczami przeciwdeszczowymi. Jest zimno, mokro. Siąpiący deszcz od razu moczy spodnie. - Pięknie się zaczyna – myślę. Kompletnie nie ma się gdzie schować, żadnych drzew, niczego, więc po prostu idziemy przed siebie. Nie było czasu na uroczyste rozpoczęcie trekkingu, ekscytację, celebrę. Po prostu popędziliśmy, żeby nie stać na deszczu. Idziemy w milczeniu czekając aż pogoda się zmieni. I jak za dotknięciem magicznej różdżki, nagle chmury przechodzą i nad nami rozpościera się piękne błękitne niebo. Alex miał rację – pogoda idzie z zachodu – zza naszych pleców. Przed nami kotłują się ciężkie deszczowe chmury. Powoli oddalają się w głąb doliny. Na naszych twarzach wita uśmiech. Nagle robi się ciepło i dobrze. Otaczające góry przechodzą metamorfozę. Ponure, surowe zbocza nagle się do nas uśmiechają. Podnosimy głowy i smagani po karkach resztkami popołudniowego słońca idziemy dziarsko do przodu. Od razu pojawiają się tematy do rozmowy, nikt już nie pamięta ponurego startu.





Pamiętam cały czas o słowach Alexa, który mówił, aby pierwszego dnia dostać się jak najdalej, najlepiej do obozu At-Jailoo, oddalonego od Maida Adyr jakieś 18 kilometrów. Zaraz za obozem znajduje się rzeka, którą trzeba przejść. Najlepiej zrobić to rano, kiedy po zimnej nocy poziom wody jest niski. W ciągu dnia się podnosi i trudno forsować rzekę. Gorzej, jeżeli jeszcze spadnie deszcz. Mieliśmy plan, aby iść aż do zmroku, ale po przejściu jakiejś połowy trasy znajdujemy ładny płaski kawałek ziemi pomiędzy świerkami, niedaleko rzeki. Uśmiecha się do nas. Wygląda jak idealne miejsce na obóz, nie wahamy się więc i rozstawiamy namioty. Chcemy na spokojnie przećwiczyć biwakowanie, zobaczyć co działa, a co nie, ile czasu zajmuje nam rozbicie się. Wszystko idzie sprawnie i przyjemnie. Po kwadransie siedzimy już przed rozbitymi namiotami i na kuchenkach przygotowujemy jedzenie i gorącą herbatę.





Słońce powoli chowa się za ścianą gór i zapada złotoszarawy zmierzch. Siedzimy tak sobie popijając herbatę. Kubek przez chwilę parzy w dłonie. Po chwili jest już zimny. Wsłuchujemy się w szum rzeki, patrzymy na ośnieżone szczyty w głębi doliny, płonące w promieniach zachodzącego słońca. Nie trzeba słów, za nas mówi natura. To jeden z tych momentów, kiedy nie odpływam nigdzie myślami, jestem dokładnie tu i teraz, ogarniam świat nie tylko zmysłami ale jednocześnie całą swoją wyobraźnią. Przez to jest jeszcze piękniejszy. Myślę sobie o tym, co przyniesie jutro. Dokąd dotrzemy, co z rzeką, co będzie dalej? Same niewiadome. Rozpoczęliśmy wspaniałą przygodę. Jeszcze chyba żaden z nas do końca nie wierzy, że tu jesteśmy. Kiedy zachodzi słońce i obóz spowija zmierzch, powoli do nas dochodzi, że jesteśmy wysoko w górach. Na wysokości 2500 m n.p.m. robi się zimno. Puchówki nie bardzo pomagają. Do tego od zachodu znowu nadciąga – mlecznobiała ściana. Pierwsza myśl – deszcz – ale po chwili okazuje się, że to śnieg. Chowamy się w namiotach i wykończeni emocjami momentalnie zasypiamy przy ogłuszającym szumie rzeki Inylczek.

Kolejne części już wkrótce



chcesz więcej już teraz: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/kirgistan/
lub szukaj "przepodroze" w Google, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz

Komentarze (11)

nenyan 16 maja 2018 13:20 Odpowiedz
dobrze się czyta, i to jeszcze o moim ulubionym Kirgistanie :) czekam na kontynuację!
gadekk 16 maja 2018 19:21 Odpowiedz
Adamek, i wszystko jasne. Ogień!
katewisienka 16 maja 2018 21:46 Odpowiedz
Jak Kydryński o Lizbonie...
adamek 16 maja 2018 21:54 Odpowiedz
katewisienkaJak Kydryński o Lizbonie...
o LIzbonie też będzie... ;) byłem 2 tyg temu. Przeżywałem to miasto jeszcze raz <3
katewisienka 17 maja 2018 21:11 Odpowiedz
adamek
katewisienkaJak Kydryński o Lizbonie...
o LIzbonie też będzie... ;) byłem 2 tyg temu. Przeżywałem to miasto jeszcze raz <3
Lizbona sama w sobie jest liryczna. Bardziej czekam na kolejne opisy Twojego nastrojowego trekkingu ;)
como 18 maja 2018 11:14 Odpowiedz
ile kg mieliście w plecakach, skoro nawet woda się tam znajdowała?
adamek 18 maja 2018 11:22 Odpowiedz
comoile kg mieliście w plecakach, skoro nawet woda się tam znajdowała?
no tak po 20 kg na łebka było. Z wodą jest słabo, bo ta z lodowca to praktycznie woda destylowana, dlatego warto wziąć jakieś elektrolity lub chociaż sól.
to-masz 19 maja 2018 11:19 Odpowiedz
samo sendo, dzicz i góry, pięknie piszesz - gratulacje!
ewaolivka 23 maja 2018 07:30 Odpowiedz
Dobrze się czyta i jeszcze lepiej ogląda! Jestem wielką fanką Twoich podróży, pasji i pięknych relacji.
adamek 23 maja 2018 16:20 Odpowiedz
ewaolivkaDobrze się czyta i jeszcze lepiej ogląda! Jestem wielką fanką Twoich podróży, pasji i pięknych relacji.
dzięki :) reszta jest już na stronce. Filmy też się robią kolejne. Na dniach wrzucę materiał z Meksyku na YT. Pozdr!
mathew77 30 maja 2018 16:20 Odpowiedz
Super się czyta. Czekam na dalsza część. Sam mam w planach Kirgistan.